„Jestem uzależniony”. Te słowa mogą paraliżować. I to niekoniecznie samych „uzależnionych” - może częściej ich rodziny, bliskich. Uzależnienia - co to właściwie znaczy? Jakie są granice tej definicji? Czy można przestać być uzależnionym? Jak można zrozumieć rzeczywistość takiej osoby?
Od 8 lat, zachowując trzeźwość od używek, uczęszczam regularnie na grupy wsparcia dla uzależnionych od środków zmieniających świadomość. Podjąłem i przeszedłem szereg terapii i nadal jestem w tym procesie, z własnej inicjatywy. Spróbuję więc, w jakiś bardzo wyrywkowy sposób, naświetlić temat z perspektywy „insidera”.
Miałem bliskie związki ze środkami psychodelicznymi prawie 20 lat, od zawsze próbowałem kontrolować zażywanie. Minęły lata i życie jakoś się nie układało tak jak planowałem, pojawiły się skutki psychosomatyczne, choroby, długotrwały, przewlekły stres, utrata radości życia etc. A przecież nigdy nie byłem na „dnie”, ja tylko przekraczałem kolejne granice – obecności narkotyków w moim życiu. Upadek nie był jednak spektakularnym i przeciągał się znacznie.
Moje ulubione środki, palenie marihuany, były wpisane w rytm mojego życia, tylko jako „przyprawa”. Dla mojej witalności był to tylko stylowy podkręcacz emocji, później wehikuł mojej wyjątkowości, aż wreszcie środki religijne, jedyna iskra działania. A jeśli chodzi o głowę i emocje… Z czasem znaczenie używek zdecydowanie wzrosło, były moją główną aktywnością i namiętnością. Po latach, na jednej z terapii dowiedziałem się, że to oznaczało już fazę chroniczną.
Faza chroniczna zaś to jest po prostu życie, z którego nie ma już wyjścia. Już tylko trzęsienie ziemi może coś zmienić. W moim przypadku nawet więc trzęsienie ziemi było rozłożone na raty. Nie byłem w ośrodku leczenia uzależnień, detoks to też nie moja rzecz, zawsze wracałem do normalności w domu, a efekty skupiały się na bliskich. Trafiłem, dzięki serii cudów (można to nazwać przypadkiem, można zbiegiem okoliczności, można procesem) do NA, grupy Anonimowych Narkomanów. Ja zostałem w tej grupie, ale dużo się zmieniło wokół mnie i we mnie. Trzeźwienie oznaczało również, że bliska mi osoba odeszła gdy wytrzeźwiała ze współuzależnienia. Leczenie uzależnienia w moim przypadku nie oznacza że przestałem komplikować sobie życie, zwłaszcza gdy zapominam jak bardzo kompulsywna i autodestruktywna jest moja natura narkomana. Dni nadal przypominają czasem rollercoaster, w którym sukcesem jest codzienna trzeźwość, a z czasem także aktywności na innych polach.
Przywracanie równowagi biochemicznej w mózgu, mówiąc po laicku, jest wyzwaniem, które często nadal mnie przerasta, mimo upływu lat etc. Głodem przeżyć i potrzebą przeżywania sztucznego raju byłem naznaczony, zanim zacząłem używać. Coś takiego było we mnie, że ciągnęło mnie do narkotycznego świata i nie umiałem go zastąpić sobie innym. Potencjalnym narkomanem byłem więc wcześniej, zanim zacząłem brać. Brzmi dziwnie, szokująco, usprawiedliwiająco? Po tych wszystkich terapiach, wiedzy jaką mam o zdrowieniu już nie. W końcu to ja się uzależniłem, choć niektórzy z którymi kiedyś brałem zupełnie nie. Dla mnie narkotyk był kluczem. Czy więc jestem ofiarą losu, kochających ale toksycznych rodziców, Boga, braku Boga, siebie? Już nie, teraz już nie mam na kogo zwalić winy, he he.
Nałogowe korzystanie z halucynogenów (nałogowe palenie marihuany) i ten swoisty „kokon” (domek z iluzji, własna, bardzo odmienna rzeczywistość) którym otacza się osoba, czynnie zależna od psychoaktywnych substancji jest, przynajmniej w moim własnym przypadku, wierzchołkiem góry lodowej. I właściwie ta nieustanna podróż, przebijanie się, wiercenie, rozłupywanie tej góry; ta podróż w poszukiwaniu jakiejś realnej podstawy (ciągle jakby brak gruntu), to jedyna pewna rzecz, tożsamość zdrowiejącego z nałogów człowieka.
Nie chciałbym też demonizować, robić z własnego trzeźwienia narzędzi jakiejkolwiek krucjaty. Jako członek NA, grupy Anonimowych Narkomanów, nie zabieram głosu w sprawie szkodliwości narkotyków, próbuję sobie nie zepsuć bardziej życia, a może je, kiedyś w końcu powoli ułożyć. Jako osoba prywatna obserwuję z przerażeniem popieraną przez „moralne” państwo od lat, epidemię dopalaczy, zbiorowego uzależnienia od chemii przemysłowej. Narkotyki, używki są z nami od tysięcy lat. Ja i one to nie najlepsze połączenie na dzisiejsze popołudnie. Nawet ten wasz społecznie dozwolony alkohol działa na mnie tak jak narkotyk. Nie jest więc jakoś łatwo odnaleźć się na powrót w społeczeństwie, ale ja przynajmniej wiem już co powinienem robić, co mi szkodzi a co może być jednak dla mnie dobre.
Z mojej perspektywy, wewnętrznej: „zwycięzcą” – w świecie zdrowiejących z uzależnienia (jak mówimy w środowisku abstynentów) - jest ten, któremu służy jego własny kompromis z rzeczywistością. Jak nie służy i problemy wyłażą tędy lub owędy – znaczy człowiek cały czas w szponach choroby. Ale z kolei jest też coś nowego, nowe pojęcie w moim życiu: „Zdrowie”. Co to takiego? Na dziś odpowiem tak: satysfakcjonujące, ciekawe, dostarczające dużo radości relacje z innymi ludźmi. Tak, relacje międzyludzkie to moje odkrycie. Warte co najmniej Nobla. Albo przynajmniej dobrej kolacji dla siebie.