Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński: Wiadomo, że jesteśmy narodem chłopskim. Inteligencję żydowską, inteligencję arystokratyczną, wszelką inną inteligencję, przez zabory, wojny, komunizm wybito nieomal dokumentnie, zostali po prostu chłopi po społecznym awansie, z całą tą mentalną zaszłością, która powoduje, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy zdolni czy gotowi do bycia obywatelami.
Dopiero uczymy się kultury organizacyjnej, bez której niemożliwe jest organizowanie się w efektywne grupy, uczymy się tworzenia lobby, organizacji konsumenckich, uczymy się bycia podmiotami życia społecznego.
Jesteśmy niedojrzali?
Nie powiedziałbym, że niedojrzali. W pewnym sensie, jako społeczność, nie mieliśmy żadnych szans na wypracowanie wielu ważnych dzisiaj umiejętności. Jeśli przez ostatnie mniej więcej 200 lat musisz traktować – będąc Polakiem i patriotą – niemal każdą organizację, z jej przepisami i kulturą organizacyjną, jako opresję narzuconą przez wroga - czy to jest urząd podatkowy, magistrat, sąd, czy szkoła - to niejako z natury rzeczy, dochodzisz do wniosku, że wszelki ład, porządek, zbiór przepisów, czy hierarchia są zagrożeniem, zasadzką, sposobem zniewolenia, a więc czymś co trzeba zniszczyć, ominąć lub przechytrzyć, czymś do czego nie masz żadnego szacunku. I teraz widać wiele pozostałości tego sposobu myślenia.
Odnoszę na przykład wrażenie, że większość z nas nie ma żadnego poczucia własności tego kraju, poczucia odpowiedzialności za to, jak on wygląda, czy za to w jakiej kondycji są jego wszyscy mieszkańcy. To widać choćby w lesie: jedziesz sobie samochodem, chcesz rozprostować kości, czy nawet się wysikać, wchodzisz między drzewa, a wszystko wokół wygląda tak, jakby przed chwilą przetoczył się tu jakiś Armagedon, albo przeszła gromada pijanych kiboli. Mówiąc brutalnie: wszędzie nasrane, zaśmiecone, porozrzucane plastikowe butelki, reklamówki, opakowania po papierosach, batonikach, czipsach a nawet opony, lodówki, stare zlewozmywaki i kafelki, gruz, wszystko, co chcesz. Wystarczy przecież pojechać do Bawarii – i już na pewno tak nie będziesz miała.
Może to przykład ekstremalny, ale pamiętam, jak pierwszy raz zawitałem w 1989 roku w tamte strony i najzwyczajniej w świecie oniemiałem: po prostu każda trawa wyglądała jak wymyta szczoteczką do zębów, każda krowa czyściutka, jakby wykąpana w szamponie Palmolive, wszędzie czystość i porządek, selekcja śmieci i miasta na wysoki połysk. Muszę ci powiedzieć, że ja tam w kwietniu wszedłem po kostki do jeziora, w Alpach, bo nie zauważyłem miejsca, gdzie się kończy kamienisty brzeg, a zaczyna kamieniste dno, po prostu woda była taka czysta, że na oko nie było widać żadnej różnicy!
A u nas robisz remont, zostaje ci trochę kafli i gruzu, więc wychodzisz za płot, wywalasz to do lasu, albo do potoku, masz innych i środowisko w dupie, w końcu to nie twoje, niech leży.
Jakimś takim perwersyjnym modelem polskiej mentalności jest Konstancin: masz wszędzie bogate, ogromne budowle z dwumetrowymi murami po jednej i po drugiej stronie, a środkiem biegnie zabłocona ścieżka, która nikogo nie obchodzi, choć wszyscy w niej grzęzną po kostki.
Więc wydaje mi się, że szybko będziemy musieli poszukać czegoś, żeby się odnaleźć w jakiejś wspólnocie, bo na indywidualizm jeszcze jest za wcześnie, a poza tym na samym indywidualizmie daleko się nie zajedzie. Szczególnie w ciężkich czasach. A my praktycznie jesteśmy krajem w budowie i chodzi o to, żeby wszyscy tej budowy znienacka nie porzucili. Czyli, że trzeba się kształcić, trzeba konstruować to społeczeństwo obywatelskie, przez jakieś następne 10, 15 lat, a problem polega na tym, że wielu najlepszych ludzi stąd wyjeżdża.
Ale niektórzy wracają.
Przewaga wyjazdów nad powrotami jest miażdżąca. Jeśli już ktoś wyjeżdża i tam się osiedli, urodzi tam dzieci, to raczej zostanie, niż wróci. Zresztą żeby wrócić to trzeba mieć po co. Trzeba mieć jakieś dalekosiężne plany, marzenia, nadzieje związane z miejscem, do którego się wraca. I to jest trzecia rzecz, z którą ostatnio jest bardzo, bardzo słabo. To coś, co nazwałbym wspólną wizją przyszłości.
Przecież w tzw. życiu ważne są nie tylko sprawy bezpieczeństwa materialnego i socjalnego, ale ważne jest także poczucie, że robi się coś co ma sens, co ma jakieś znaczenie, A takiej wizji w ogóle tutaj nie widzę. Wygląda na to, jakby nikogo nie interesowało kim my mamy być, szczególnie zaś nie widać tego u elit przywódczych: polityków, intelektualistów, liderów opinii.
Żeby powiedzieli tak: albo my będziemy krajem turystycznym i będziemy przyciągać polską gościnnością, poezją, muzyką klasyczną i wszyscy będą tu przyjeżdżać i się dobrze czuć. Albo będziemy krajem informatyków, który za dziesięć, piętnaście lat zbuduje nową Dolinę Krzemową. Albo też będziemy krajem do dymania i tanią siłą roboczą, dumną z tego, że jesteśmy centrum outsourcingu, zagłębiem węglowym i liderem zarobkowej emigracji. To są oczywiście przerysowane przykłady, ale coś trzeba wybrać – bo jeśli puści się wszystko na żywioł, to z tego zwykle wynika katastrofa.
Można by powiedzieć tak, że różne rzeczy są do dyskusji, prawie wszystko jest do negocjacji, ale żeby jakakolwiek z tych rzeczy choćby się próbowała ziścić, to musi wyjść jakiś charyzmatyczny człowiek, który ludzi do tego zapali. I będzie umiał powiedzieć, kim jesteśmy. Ktoś takiej miary, jak Józef Piłsudski, albo Karol Wojtyła.
Wymieniam te postaci, nie dlatego, że chciałbym, aby one się jeszcze raz pojawiły, bo z mojej perspektywy to byłby krok wstecz. Pod pewnymi względami jedną z największych tragedii Polski było to, że wydała tego właśnie, takiego a nie innego, papieża. Bo on ukształtował myślenie o tym, co jest wartościowe, a co nie jest wartościowe w życiu społecznym na długie lata. I jakkolwiek z pewnością w wielu dziedzinach bardzo się Polsce przysłużył, to jednocześnie wyrwanie się spod opieki tak wielkiego „ojca” jest bardzo trudne. A tak długo, jak długo się nie wyrwiemy spod opieki takiego ojca, tak długo z nami nic dobrego tutaj nie będzie.