Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński: Nie wiem, czy miłość romantyczna jeszcze gdziekolwiek funkcjonuje poza sagą „Zmierzch”, z Robertem Pattisonem i Kristen Stewart. Poza wszystkim, to jest bardzo wygodne wyobrażenie do sterowania ludźmi.
Istnieje taki serial „Mad men”, o ludziach pracujących w branży reklamowej na początku lat 60. I tam jest taki dialog, cyniczny, ale świetny. Główny bohater zapytany o to czym jest miłość, odpowiada, że ”jest to sposób, za pomocą którego sprzedajemy kobietom nylonowe pończochy”.
Miłość romantyczna to jest taki upragniony przez wszystkich haj, czy też odlot. W istocie rzeczy jest kulturowym opracowaniem pewnego tematu, który ma podłoże ewolucyjne.
Polega to na tym, że ja spotykam ciebie, ty spotykasz mnie i między nami rozgrywa się chemia. Jak to się mówi: pasujemy do siebie. Ktoś, kto się na tym zna, obserwując nas z boku i mierząc nasze parametry fizjologiczne, potrafi to zaobserwować i pokazać na przyrządach pomiarowych. Nasze oddechy się zgrywają, nasze rytmy serca się zgrywają, nasze gesty się synchronizują – my nawet tego nie zauważamy, ale jeśli pasujemy do siebie w pewien określony, seksualno-rozrodczy sposób - to wtedy tak się dzieje.
To, że mnie pociąga twój zapach, to, jak mówią fachowcy, tak naprawdę „podoba mi się” twój system immunologiczny. Jeżeli spotkają się osoby, między którymi zaistnieje taka chemia (zauważ, że język potoczny też tak ujmuje tę sprawę), to ona polega między innymi na tym, że one doznają euforycznych stanów, przypominających te po zażyciu kokainy, czy upojeniu szampanem. Dostajesz wtedy zestaw chemicznych środków wspomagających, które cię wspierają w tej akcji, jesteś jakby na pilocie automatycznym. Po prostu patrzę na twoje oczy, włosy, piersi, całe ciało i nogi mi się uginają.
Wszystko co jest w tobie dla innych wkurzające i drażniące, dla mnie jest wtedy niebywale pociągające. Jak masz w swoim pokoju bałagan, to mówię: ”Boże, ona jest taka cudowna i spontaniczna, inne kobiety mają wszystko sformalizowane i szczują człowieka, a ona nie przywiązuje wagi do nieistotnych szczegółów”. W ten sposób każdą rzecz zinterpretuję na twoją korzyść, ty tak samo każdą moją wadę i dziwactwo uznasz za dowód niesłychanej oryginalności. To trwa określony czas, dwa lata, góra cztery. Ten właśnie okres w życiu pary kultura zinterpretowała jako miłość romantyczną.
Tristan i Izolda, Romeo i Julia. Lepiej wypijemy truciznę i zginiemy razem, niż się damy rozdzielić. Czuję, że oddam dla ciebie wszystko, poświęcę wszystko, zginę za ciebie chętnie – i nigdy się to nie skończy. Jesteśmy wieczni i nieśmiertelni, nikt nigdy nie przeżywał niczego podobnego, no, może od czasów „Pieśni nad pieśniami”. Ale to się kończy.
Mądrość i doświadczenie pokazują, że przychodzi moment, kiedy z pilota automatycznego przechodzisz na pilota ręcznego. Nagle wstajesz i mówisz: „Dlaczego ona jest taką bałaganiarą, rechocze jak koń, w ogóle wszystko ma nie tak. Za cudownym uśmiechem zęby królika”. I ona patrzy na mnie tak samo. To, co było we mnie rozkoszną nonszalancją, teraz nazywa się, że nie można na mnie polegać.
Psychologowie by powiedzieli, że te cztery lata były czasem na nauczenie się siebie, na zbudowanie związku, znalezienie innych typów powiązań. Związek ma swoją dynamikę.
Jak to się ma do wymiany genów?
W tym momencie związek musi przejść na następny, wyższy poziom, nie tak przyjemny jak poprzedni. Te trzy, cztery lata to tyle, ile trzeba, żeby się przywiązać, zbudować pewien rodzaj więzi i zgodzić na to, że „będziemy razem”. Wtedy związek przechodzi na szczebel bardziej przyjacielsko-korporacyjny. Jesteśmy pewną organizacją. Kupimy sobie dom, będziemy go meblować, będziemy chodzić po sklepach, planować wakacje i kolejne kredyty. Do namiętności przyłącza się przyjaźń, przywiązanie. Dołączają się wspólne interesy.
Niektórzy ludzie tego już jednak nie wytrzymują. I jakiś chroniczny playboy, nieuleczalny Don Giovanni, musi teraz wziąć nową formę narkotyku, znaleźć kogoś innego, kto będzie na niego działał jak Izolda na Tristana.
To się nazywa zaburzenie więzi.
Ja nie wiem, może niektórzy tak muszą. Może dawniej tak funkcjonowano, nie w XIX wieku, ale trzy tysiące lat temu. Czyngis-Chan pewnie też tak funkcjonował. Chociaż on miał Borte, swoją ukochaną żonę, ale podobno nie mieli żadnego wspólnego dziecka. Ona urodziła czworo dzieci, które nie były jego. Jak głosi fama: wrogowie porywali ją i gwałcili, a on ją odbijał i akceptował te dzieci. Najwyraźniej ją kochał. Ja także, można tak powiedzieć, wierzę w miłość. Można kogoś naprawdę kochać. Ale to jest zupełnie inna sprawa, zupełnie inne opowiadanie.
To czym się to różni? To kochanie?
E, o tym się już nie za bardzo da powiedzieć coś sensownego, bo to jest chyba najbardziej subtelna rzecz na świecie. Ale na pewno nie jest to uczucie, nie jest haj, nie jest adrenalina. To jest coś bardzo tajemniczego.
Nie uczucie?
Nie, nie, uczucia są bardzo krótkotrwałe, z definicji.
Czym więc jest miłość?
Miłość, moim zdaniem, jest czymś bliższym woli, wymaga wspomagania intelektualnego i zaangażowania bardzo wielu różnorodnych procesów psychologicznych, słowem: jest czymś bardzo złożonym.
Odwracając nieco perspektywę, można ją porównać do pielęgnowania drzewa, czy dbania o ogród. A więc wymaga poświęcenia czasu, dyscypliny, stałej agendy, czy też pewnego rozkładu zajęć, powtarzalnosci zabiegów pielęgnacyjnych o określonych porach, jest swoistym zobowiązaniem, wiąże się z określonymi decyzjami, także z bolesnymi rezygnacjami.
Ma też jednak na zapleczu pewnego rodzaju tajemnicę i cudowne niedopowiedzenie, bo jak mówi reżyser David K. Lynch, nie ma nic bardziej nudnego, niż coś co zrozumiałaś w pełni i do końca…
Przeczytaj także: Dzisiaj związek nie jest najważniejszy