Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński: Wydaje mi się, że jest to pytanie, na które nie ma dobrej odpowiedzi. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie świata za sto lat. Co więcej, wydaje mi się, że trudno wyobrazić sobie świat za dwa czy cztery lata.
Dlaczego?
Dlatego, że jeśli się popatrzy na to, co się działo w ostatnich pięciu, dziesięciu, piętnastu latach – i przyjmie, że jest to jakaś zapowiedź tego, co się będzie działo dalej - to można powiedzieć, że żyjemy w płynnej nowoczesności, którą głosi Zygmunt Bauman. Niektórzy powiedzieliby: w płynnej ponowoczesności.
Widać wyraźnie, że wszystko jest rozmyte, amorficzne, trudno uchwytne. Zmiany następują bardzo prędko, a stabilizacji właściwie nie widać w żadnym niemal obszarze życia. Dzieje się mnóstwo procesów, których dalszych ciągów właściwie nie potrafimy sobie wyobrazić, od klimatycznych poczynając, na kulturowych, czy politycznych i społecznych kończąc.
Nie wiadomo zupełnie, do czego one nas doprowadzą. One zmierzają w różnych kierunkach. Powiedziałbym raczej tak: na naszych oczach kończy się bardzo wiele rzeczy, które znaliśmy dotychczas.
Co takiego się kończy?
Po pierwsze, kończą się pewne, stabilne dotychczas, dość dobrze działające „kleje społeczne”. Przez klej społeczny rozumiem to, co wiąże duże grupy ludzi ze sobą.
Kończy się przede wszystkim klasyczne państwo narodowe. Z perspektywy polskiej jest to może nawet mocniej widzialne, niż z perspektywy kogoś z Wielkiej Brytanii, czy ze Stanów Zjednoczonych, gdzie ten proces miał miejsce wcześniej. Poza tym oni byli bardziej odporni na ten wstrząs przez to, że wielonarodowość i wieloetniczność była dla nich swoistą normą.
A więc powoli wyczerpuje się klej społeczny typu „my, Polacy”, „my, Słowianie”, „my, ktoś tam”, dlatego, że to się wszystko rozprasza, przemieszcza się. Ludzie migrują. Nie żyjemy w XIX wieku (myślę, że królowa angielska do dzisiaj by tak chętnie widziała świat), kiedy ludzie rodzili się i umierali w tym samym miejscu i przez całe życie pracowali w jednej pracy.
Kiedy ja miałem, powiedzmy, tyle lat, co moi studenci dzisiaj - a było to na początku lat 80. - moim głównym marzeniem była stabilizacja. Mieć dom, mieć pracę, mieć kogoś, z kim jesteś, z kim będziesz wspólnie walczyć z przeciwnościami życia. Dzisiaj spotykam młodych ludzi, kobiety i mężczyzn, którzy mówią otwarcie: „Cztery lata pracuję w jednej robocie, nudno, muszę zmienić. Mam już dosyć tego, potrzebuję nowych wyzwań, potrzebuję czegoś nowego.” A niekiedy można usłyszeć wyznanie jeszcze mocniejsze: „mieć dwa lata jednego chłopaka – to obciach…”.
To powszechne teraz.
Tak, ale dawniej tak nie było, a ile minęło? 30 lat? Kończy się pewien stary typ mentalności i zaczyna pojawiać się zupełnie nowy , który jest związany z innym myśleniem o kleju społecznym, o narodzie, o tym, gdzie jesteś, gdzie przynależysz, jaka jest twoja odpowiedź na pytanie: kim jestem? To oczywiście jeszcze nie jest tak do końca, bo znam ludzi, którzy wyjeżdżają z kraju, pracują w Wielkiej Brytanii, i nadal słuchają tam Radia Maryja i są zwolennikami PiS-u. Albo dalej oglądają Kiepskich w Polsacie. I to ich poniekąd trzyma przy życiu. Ale to się powoli zmienia.
Badania nad Polkami i Polakami mieszkającymi w Wielkiej Brytanii, pokazują, że oni się już inaczej zachowują, niż u siebie w kraju. Powiedziałbym tak trochę po marksistowsku, że byt określa świadomość, i oni się tam zmieniają, nawet nie zauważając, jak i kiedy. Inaczej zachowują się seksualnie, inaczej w stosunku do potomstwa, inaczej tworzą i przeżywają swoje związki. Po prostu stają się trochę innymi ludźmi. To jest pierwsza rzecz.
Druga rzecz, która kończy się – a przynajmniej przeżywa bezprecendensowy kryzys w naszym kraju – to religia.
Widać, jak powoli, krok po kroku, na naszych oczach, odchodzi w niebyt pewien typ struktury mentalnej, który był dotychczas dominujący na naszym gruncie. Polak, katolik, pokorny i posłuszny sługa Kościoła. Ten typ mentalny jest oczywiście nadal jeszcze dość silny, ale zaczyna poważnie słabnąć, traci grunt pod nogami.
Dodatkowo i zupełnie nieoczekiwanie, bardzo osłabia go to wszystko, co się dzieje ostatnio w polskim (ale i światowym) Kościele Katolickim - a więc niejasności finansowe, pedofilia, inne nadużycia różnego rodzaju, a także wypowiedzi hierarchów: pełne buty i pretensji do wszystkich.
Zaryzykuję bardzo proste twierdzenie: nasze kościelne władze, nasz episkopat, nasza hierarchia kościelna przyzwyczajona do sytuacji z czasów komunizmu, w gruncie rzeczy dla siebie bardzo korzystnej, gdzie ona reprezentowała prawdę, wolność, patriotyzm, zaniedbała taką fundamentalną rzecz, jak dobór i wychowanie swoich kadr pod kątem inteligencji, wyrafinowania, finezji, zdolności do empatii. Jak trafnie ujął to Robert Biedroń, przeciętny uczeń gimnazjum jest w stanie pokonać w intelektualnym sporze członka Episkopatu.
Ostatnie parę lat pokazują, że ta instytucja się chwieje, a w pewnym sensie wręcz się rozpada. I mam na myśli nie trwanie organizacyjne, posiadanie dóbr, czy stan osobowy, tylko możliwość oddziaływania na ludzi, zdolność powodowania, żeby oni wybierali zgodnie z zaleceniami Kościoła, jako instytucji nauczycielskiej. Wydaje mi się po prostu, że Kościół z roku na rok traci coś na czym mu najbardziej zależy, traci tzw. rząd dusz.
Co więcej, publiczne wypowiedzi hierarchów wskazują na to, że oni słabo zdają sobie sprawę z powodów, dla których tak się dzieje. Więc jak ktoś mnie pyta o ekstrapolację, czyli co będzie dalej, to może być tak, że za 5, 10 lat tu może być 10% katolików i koniec.
A problem wydaje mi się poważny, dlatego, że Polacy są narodem niereligijnym – zaryzykuję takie twierdzenie. W Polsce katolicyzm był sposobem społecznego określania tożsamości, raczej, niż religią w ścisłym sensie. W związku z tym, jeśli to upadnie, to wtedy pojawia się paląca kwestia: kim my Polacy właściwie jesteśmy?